Veni, vidi, prawie vici, jak Cezar z Galią i tą cudowną wioską, która szczyciła się jakimś dziwnym, zapewne średnio legalnym napojem. Kociołek Panoramiksa i te sprawy. Nieważne.
Tak czy inaczej wczoraj wróciłam ze swojego obozu przetrwania i postanowiłam pochwalić się swoimi zdjęciami, bo mój kochany telefon dawał radę i nawet udało mi się go nie zgubić i nigdzie nie utopić, a to już wyczyn. Szczególnie jak się nie ma kieszeni w spodniach. I wspina pod cholerną górę.
I ma cały świat u stóp czy coś w ten deseń.
Indżoj!